16 października 2019, 11:32
Gdy wybucham i robię coś złego, to czuje początkowo ulgę, jakby potrzeba bycia złym tliła się we mnie od dłuższego czasu, aż w końcu zaczyna kipieć niczym mleko w garnku. Potem, po dłuższym lub krótszym czasie, zaczynam sobie uświadamiać co zrobiłam. Jest reakcja oczywiście również obronna: bo trzeba było.., bo ktoś inny zaczął..., bo inni też by tak się zachowali..., każdemu się zdarza... itp. Często na tym się kończy. Usprawiedliwiłam się sama przed sobą, zwaliłam winę na kogoś lub coś innego i w ten sposób dałam sobie rozgrzeszenie. Poczułam znowu ulgę, bo przecież mam wyjaśnienie. I chociaż do mojej podświadomości zaczynają docierać prześwity, że jednak nie do końca mam rację, to starannie je w sobie tłumię, żeby nie martwić się niepotrzebnie. Bo w końcu czemu ja mam czuć się winna. Jeśli jednak te prześwity są mocniejsze, to jeszcze mocniej atakuję biedną ofiarę, bo a nuż odpowie tym samym, albo zrobi coś, przez co to ona będzie tym złym. Czasami tak się dzieje, ale nie zawsze. Najbliższa mi osoba, to ostoja cierpliwości i dobroci. Moje ataki i nienawiść którą mam wobec całego świata i siebie samej, przyjmuje i nie rewanżuje się tym samym. Cierpi w samotności, a ja nie mam tej satysfakcji, bo widzę, że coś tu nie gra. Jest to pierwszy taki przypadek w moim życiu, że pomimo moich usilnych, choć jednocześnie nie do końca świadomych działań, ofiara nie ucieka ode mnie ani ja jej nie opuszczam, kiedy widzę, że jest już zbyt słaba, aby wysysać z niej wszystko co najlepsze. I to tak trwa i trwa. Był moment przełomowy, kiedy zauważyłam, że zaczyna nie tylko mnie nie cieszyć moje zachowanie, nie tylko nie odczuwam tej ulgi po moim wybuchu, jak i nie potrafię znaleźć dla siebie usprawiedliwienia aby dostać to swoje wewnętrzne rozgrzeszenie i znów zrobić to samo. Zaczęłam analizować i dostrzegać swoje własne błędy i okrucieństwo. Zaczęłam jeszcze bardziej nienawidzić siebie samej, ale mniej cały świat wokół. I wtedy postanowiłam, że nigdy przenigdy nie skrzywdzę już tej osoby. Jest skarbem i darem na który nie zasługuję. Postanowienie to trwało może miesiąc, może dwa i powtórka. Potem znów rachunek sumienia, w którym widziałam swoją winę i kolejne postanowienia. I tak w kółko. Nie jest łatwo. Ale pociesza mnie to, że po pierwsze zauważyłam problem. Po drugie to, że dążę do poprawy i naprawdę się staram. A po trzecie, że coraz bardziej wydłużają się te okresy bez czynienia zła. Trochę się czuję jak tykająca bomba, której wystarczy mała iskierka aby wybuchnąć, ale staram się jak mogę, aby w porę ugasić swoje dążenie do grzechu. Kto wie? Może za którymś razem, ten czas bez zła, będzie tak długi, że już się nie skończy.